Na moment wracamy w Dolomity, a konkretnie na przełęcze. Tym razem w trybie szosowym. Wiosna się zbliża i tęsknota za rowerem skłania, aby przypomnieć sobie “kręcenie na wysokości”.
Kiedy w Dolomitach znudzi Ci się trekking i bieganie, to zawsze możesz wsiąść na rower i na niewielkiej pętli narobić przewyższenia, które wystarczy na kilka miesięcy. Na podjazdach odrobinę ciężko, szczególnie że ciągną się kilkanaście kilometrów. Zmęczenie rzecz jasna wynagradzają widoki. Niestety wysiłku nie doceniają Włosi, którzy nie szanują już tak bardzo rowerzystów, jak Austriacy, których niegdyś wychwalać miałem okazję. Regularnie mijają Cię “na gazetę” potęgując stres, a wielka szkoda, bo tradycje w kolarstwie mają zdecydowanie bogatsze. A może to efekt “wyuczenia” i pewnego “znieczulenia” wobec rowerzystów, których co chwilę muszą wyprzedzać?
W każdym razie są momenty, w których robi się ciepło.
Kiedy już wpełzniemy na przełęcz (np. taka pierwsza lepsza Valparola – 2192 mnpm) bardzo szybko poprawiamy swoją średnią prędkość na zjazdach. Tutaj fantazję ograniczają tylko skurcze palców na klamkach. Moje dłonie zaczęły się blokować dosyć wcześnie – po przekroczeniu 70 km/h.
Żadne liczby (dystanse, przewyższenia i prędkości) jednak nie oddają tego, co można ujrzeć po drodze. Wielka radość, że to wszystko mam nie tylko zachowane we wspomnieniach, ale i na zdjęciach.