Mówię Santorini – słyszę Meltemi, czyli o wietrze i ucieczce do słońca

Kiedy dni stają się coraz krótsze, a słońce coraz bardziej odległe. Kiedy w Polsce już przymrozki, a nad Krakowem smogowa czapa, szukamy sposobu, aby choć na chwilę uciec do ciepła. Jakbyśmy mogli nałapać promienie słoneczne na zapas…

Pod koniec października spakowaliśmy walizki i uciekliśmy na Cyklady. Cztery dni na Santorini musiały nam wystarczyć, przynajmniej na jakiś czas.

Na skraju kaldery

Patrząc na mapę trudno sobie wyobrazić, że kiedyś archipelag Santorni był jedną, okrągłą wyspą. Prawie 4000 lat temu potężny wybuch wulkanu zniszczył wyspę i zmienił nie tylko jej wygląd, ale też bieg historii.

Kaldera Santorynu jest jedną z największych na świecie, a setki małych cykladowych domów kurczowo trzymają się tego skrawka ziemi, „obrastając” wyspę i tworząc unikatowy krajobraz.

W ucieczce przed instaświatem

Prawie każdy na hasło „Santorini” ma przed oczami promienie słońca zachodzącego nad Oia – najsłynniejszym miastem wyspy (i jednym z najsłynniejszych w całej Grecji). Nas na szczęście nie urzekła wizja romantycznego widoku  z szampanem w ręku, ani inny kadr z białym budynkiem i niebieską kopułą w tle. W przeciwnym razie moglibyśmy doznać ogromnego rozczarowania. Tuż przed zachodem niezliczone ilości turystów ciągną w kierunku najbardziej znanych „fotospotów”. Tysiące zdjęć robionych wszystkiemu i wszędzie w trybie automatycznym i bezrefleksyjnym. Z Oia uciekliśmy przed zachodem.  Prawdziwego Santorini trzeba szukać gdzieś indziej.

Cykady na Cykladach

Na szczęście wyspa to nie tylko Oia. Jak znaleźć prawdziwe Cyklady? To proste. Wystarczy zgubić się w krętych uliczkach Pyrgos, Emporio lub Megalochori. Labirynt schodów prowadzi nas raz w górę, raz w dół. Czasem zza zakrętu wyłoni się widok na Morze Egejskie, czasem trafimy w ślepo zamknięte drzwi. Bezsprzecznie jednak odnajdujemy tu ciszę.

Wiej wietrze, wiej!

Na cztery dni zamieszkaliśmy w starym wiatraku. Kilkusetletni budynek obok Pirgos niemal górował nad wyspą. Nasza sypialnia mieści się tuż pod dachem, a niewielkie okna pozwalały nam podglądać wyspę w każdym kierunku.

A co ze słońcem? Wszak po to tutaj przylecieliśmy. W tym aspekcie nie zawiedliśmy się, ale w gratisie dostaliśmy meltemi. Drugiego dnia zaczyna wiać wiatr tak charakterystyczny dla tego regionu. O ile jest ciepły i w miarę przyjemny temperaturowo, to jego siła utrudnia spacer. Drzew na wyspie jest niewiele, a wszystkie i tak mocno pochylone pod jego naporem w jednym kierunku. Krzewy winne uległe mocy wiatru zwinięte w precel wydają swoje owoce bardzo blisko gruntu. W nocy wiatr duje na poddaszu w naszym młynie. Początkowo wytrąca nas ze snu, niepokoi. Z czasem jednak zaczynamy się oswajać i w pełni akceptujemy warunki. Wszak miejsc i podróży nie można traktować wybiórczo. A Cyklady to nie tylko słońce, wąskie uliczki i pyszne jedzenie. To też ten przejmujący wiatr. (…)

Po czterech dniach wróciliśmy do domu. Dogrzani słońcem traktując ten szybki wypad jako aperitif przed daniem głównym tego roku, o którym w kolejnym wpisie.