SZKOCJA CZĘŚĆ PIERWSZA: SKY(E) IS THE LIMIT

Ostatnie dni w scenerii przypominającej bardziej przysłowiową szkocką kratę niż złotą polską jesień przypomniały nam o zaległościach na blogu. A że zdążyliśmy już przejechać pół Europy w weekend (będzie o tym następnym razem) wioząc słoiki do stolicy Francji i właśnie wylądowaliśmy w Portugalii z wielkim wyzwaniem (o tym też kiedyś będzie), to Szkocję opisać wypada.

Szkocja słynie z dobrej whisky, kapryśnej pogody, dumnych ze swojego pochodzenia “highlanderów”, ale przede wszystkich z epickich krajobrazów poprzecinanych tu i ówdzie lochami.

I to właśnie te ostatnie stanowiły cel naszej podróży. Na Szkocję mieliśmy 3 dni, a plany kilometrowo zamaszyste. Z agendy wypadła totalnie kultura. Zero Glasgow, zero Edynburga. 100% nature – jedziemy na Isle of Skye!

Pierwszą noc spędzamy w dawnym przywięziennym kościele (!), gdzieś u góry pod nawą boczną w pokoju czterosobowym. Pomysłowo zagospodarowane wnętrze jest w stanie pomieścić kilkadziesiąt osób. Niestety parking ciut skromny, bo przestrzeń dokoła muszą dzielić z historycznym cmentarzem. Ponoć próbowali zwiększyć liczbę miejsc parkingowych, ale zaczęli wykopywać za dużo kości więc odpuścili.

Na Skye docieramy drugiego dnia przecinając Szkocję w poprzek. Mijane po drodze widoki zapowiadają fotograficzną ucztę na wyspie. Postanawiamy zatem oszczędzać nasze karty pamięci i poczekać na “spektakl” jaki zafunduje nam Skye.
Powiedzenie “be careful what you wish for” musieli wymyślić starzy Szkoci! Isle of Skye pokazała nam swoje prawdziwie, szkockie oblicze. Idealnie w momencie, kiedy przejeżdżamy mostem na wyspę, zaczyna lać. I leje już cały czas. Musicie mieć na uwadze jednak, że w tej krainie “leje” ma zupełnie inny wymiar. Polacy znają kilkadziesiąt odmian jabłek, Eskimosi 50 rodzajów śniegu a krajanie Williama Wallace’a zapewne mają cały zestaw pojęć określających deszcz. Pada, mży, leje w pionie, w poziomie, od dołu do góry..

Jak na budżetowych przygodowców przystało, noc na wyspie postanowiliśmy spędzić w przyczepie kempingowej… zaparkowanej pod domem u rolnika.
Czasy świetności przyczepy przypadły gdzieś na lata 70-te, ale my pokochaliśmy ją od pierwszego wejrzenia.
Nadeszła noc. Deszcz dudni w dach, okno przecieka a wiatr wieje tak mocno, że czujemy jak rzuca przyczepą nią na boki.
Na nic się zdało zaklinanie pogody. Poranek nie przyniósł zmian. W strugach deszczu ruszamy na podbój wyspy. Po godzinie już wiemy, że wszystkie turbociuchy z wodoodpornością mierzoną w tysiącach na nic się zdają. Tylko gumowy kapok i kalosze mogłyby nas uratować. Ale już jest za późno, nam już nie pomoże. Woda wdarła się wszędzie…

C.D.N.