Norwegia, część pierwsza: kolory

Pomysł na Norwegię

wykluł się jesienią i miał jeden oczywisty cel – Aurora borealis. A że temat jest prawie całkowicie niezależny od człowieka, to wyprawa była bardziej stresująca niż zwykle. Ogarnąć loty, pociągi, zsynchronizować transport, wybrać dom nad fiordem (w cenie kwatery w Zakopanym), wynająć auto w dobrej cenie nie stanowi żadnego problemu, ale trafić na zorzę..

Nieśmiałe sprawdzanie prognozy pogody oraz indeksu planetarnego Kp było jak sprawdzenie wykresów kursów walut – niby są jakieś liczby, niby się zmieniają, ale i tak nic z tego wyczytać nie sposób.

Tymczasem wyprawa przerosła wszelkie wyobrażenia. Jeszcze na lotnisku jedna z osób rzuciła hasło, że

“zima jest w Norwegii porą kolorów”

o czym mieliśmy się przekonać już następnego poranka o wschodzie słońca. Tak też było. A że jeszcze nocą przejechaliśmy z lotniska pod Alpy Lyngeńskie 140 km mijając po drodze nocne krajobrazy i łapiąc kadry z „Przystanku Alaska” z nienerwowo spacerującym sobie przez miasteczko łosiem, to już po kilku godzinach wiedzieliśmy, że to będzie piękny i niezapomniany czas.

O poranku pierwszego dnia niebo grało od fioletów przez czerwienie, od szarości po błękit, aż wreszcie nad Alpami Lygeńskimi pojawiło się słońce, które przez 6 godzin świeciło światłem nieustannej złotej godziny. Zabawne jest uświadamiać sobie, że “zaraz zajdzie słońce”, bo już się robi pomarańczowo.. Słońce nie zachodziło. Miękkie światło cudownie rzucało cienie między fiordami. Pierwszy dzień zachwycił, a bezchmurna noc z zorzą miała dopiero nadejść..

CDN…