Na początku listopada lądujemy w Lizbonie. To tutaj (choć docelowym miejscem na listopad było Porto <wpis tutaj>) tak naprawdę zaczyna się nasz pobyt w Portugalii.
Jak zwykle szwendamy się bez ściśle określonego celu. To najlepszy sposób na poznanie miast. Gubimy się w labiryncie ulic utkanych z kolorowych azulejos. Przystanki odliczają nam kolejne zjedzone pastéis de nata. Cały czas jednak trwają zaŻARTE dyskusje, gdzie sprzedają te najlepsze. Na pewno najsłynniejsze są Pastéis de Belém, ale czy aby nie lepsze są te sprzedawane w małej kawiarence pod naszym domem, które starsza pani obficie posypuje cynamonem? Albo te jedzone jeszcze ciepłe w nocy pod Castelo de S. Jorge? A może te gdzieś na R. de Junqueira, którego właściciel twierdzi, że to on ma najsmaczniejsze…
Na szczęście tutaj nie musimy liczyć kalorii. Lizbona znajduje się na siedmiu wzgórzach, więc naprzemiennie pniemy się w górę i schodzimy w dół. Taki “urban trekking” 😉
Jesteśmy w Europie, ale wyraźnie daje się wyczuć nieco inny klimat, niezwykły tygiel Europy i zamorskich krajów. To tutaj niegdyś kończył się świat znany większości, a Lizbona była jedną z bram do Nowego Świata.
W Belem stoi Pomnik Odkrywców. Henryk Żeglarz, Ferdynand Magellan, Vasco da Gama, Bartolomeu Dias i inni spoglądają dziarsko w stronę horyzontu. Właśnie stąd przed wiekami wypływali w poszukiwaniu nieznanego.
Wchodzimy do Klasztoru Hieronimitów. Tłum turystów miesza się z modlącymi. Mijamy ołtarz i szukamy tego, po co tu przyszliśmy. Dostrzegamy Go pod boczną ścianą skrytego w półmroku. Żaglowiec na nagrobku nie pozostawia wątpliwości – tutaj właśnie spoczywa Vasco da Gama – podróżnik, odkrywca, wizjoner.
Co sprawia, że tak bardzo hipnotyzuje nas nieznane? Nie każdy ma odwagę, aby sprawdzić co kryje się za horyzontem.