Norwegia, część druga: aurora

​Aurora borealis, Northern Lights, Green Lady, zorza polarna. Chyba każdy z nas marzył, aby choć raz zobaczyć ten niezwykły spektakl na żywo.

Ale czy ktoś zastanawiał się jak to z tą zorzą jest? Czy można znaleźć sprawdzony przepis, aby ze 100% pewnością ją zobaczyć? Wyprawa za koło podbiegunowe to przecież nie jest weekend w Tatrach!

Gwarancji nie ma nigdy, ale warto kierować się kilkoma prostymi zasadami:

– im bliżej bieguna tym lepiej – z tego powodu padło na Tromso

– im ciemniej tym lepiej – z tego tez powodu po przylocie do Tromso wsiedliśmy w auto i udaliśmy się daleko za miasto

– ciemniej czyli w okolicach nowiu, gdyż światło księżycowe w trakcie pełni może znacznie osłabić widoczność zorzy

– bezchmurne niebo – nawet najbardziej epicką zorzę zasłonić mogą chmury

– aktywność słońca – zorza to efekt wiatrów magnetycznych, a te z kolei wywoływane są przez rozbłyski na słońcu i tutaj pojawia się piękny termin “prognoza pogody kosmicznej” oraz współczynnik KP (im wyższy, tym zorza widoczna dalej od bieguna).

Mieszkając w Krakowie, szczególnie w okresie zimy codziennie sprawdza się aplikację informującą o poziomie zanieczyszczenia powietrza pyłami PM i innymi toksynami. Mieszkając w Norwegii można sobie codziennie sprawdzać poprzez aplikację typu “aurora forecast” jaki mamy Indeks planetarny KP.

I żeby jeszcze dreszczyk emocji był większy, to w tygodniu, w którym zaplanowany był nasz wylot NASA wydało oficjalny komunikat, że oto Słońce wchodzi w okres minimalnej aktywności (który przypada średnio raz na 11 lat!). Czy można mieć większego pecha?

Stres i obawa przed zorzą, a właściwie jej brakiem, był naprawdę niemały.

Jeszcze na lotnisku zanim nas z samolotu wypuścili, sprawdziliśmy podgląd z kamer obserwatorium w Tromso i…. jeeeeest! Myślimy sobie: „Super, tak od razu i będzie z głowy”. Wyszliśmy na lotnisko a tam w górze nic. Wsiadamy w auto i wyjeżdżamy za Tromso (170 km w nocy wzdłuż fiordów) z nadzieją, że będzie mniej światła iii… nic. Zorientowaliśmy się, że to co pokazuje kamerka w Tromso to jakieś mega długie naświetlanie i nijak się ma do tego co widzimy nad naszymi głowami.

Pierwszej nocy, pomimo 20-godzinnej podróży długo wpatrywaliśmy się  w niebo. Bezskutecznie.

Druga noc. Coś jakby chmura jaśniejsza, coś jakby dym, czy smuga. To musi być zorza! Ale takie coś? No nic. Statywy, aparaty, zimno jak cholera, ale dzielnie robimy zdjęcia. Na długim naświetlaniu coś wyszło. O 3:00 ma być kp 3. Nastawiamy budziki i… wreszcie jest! Smuga, żagiel i cud… AURORA. W obliczu zjawiska, które z całą pewnością określić można jako jedno z najpiękniejszych cudów natury, nie wiedzieliśmy czy patrzeć w niebo i podziwiać, czy fotografować testując kolejne ustawienia długiej ekspozycji w aparacie.

W kolejnych dniach zorza pojawiała się kilkukrotnie na niebie

i stała się niemal wieczornym rytuałem stanowiąc kilkudziesięciominutowy warsztat fotograficznym przed domem.

Czy Norwegia mogła nas jeszcze bardziej zachwycić swoim pięknem? Tak, mogła.

Kiedy już nie mieliśmy żadnych oczekiwań, kiedy nikt nie wyglądał nerwowo w niebo a aplikacja „aurora forecast” poszła w odstawkę i walizki były prawie spakowane, w ostatnią noc bezpośrednio nad naszymi głowami pojawiła się potężna zielona wstęga.  Rozciągnęła się nad horyzontem, ponad górskimi szczytami. Wirowała nad nami i skręcała się w spiralę… tańczyła!